Kończymy nasz cykl poświęcony modlitwie kontemplacyjnej.
W naszych rozważaniach doszliśmy do momentu, kiedy człowiek zaczyna powoli wchodzić w nową formę modlitwy, która napełnia go innym niż wcześniej, głębokim poczuciem Bożej obecności. Modlitwa staje się bardziej uproszczona, mniej aktywna, mniej oparta na intelekcie, wypełniona, jak to określa św. Jan od Krzyża, miłosną uwagą na Boga.
Co konkretnie oznacza ta miłosna uwaga? Rozumieją to ci, którzy kochają.
Wyobraźmy sobie matkę, która nocą czuwa przy swoim malutkim dziecku. Ono śpi, jest zdrowe, nic złego z nim się nie dzieje i mama mogłaby pójść spać. Ale siedzi przy dziecku, patrzy na nie i...po prostu je kocha. Nic do niego nie mówi, niczego nie rozważa, nie tworzy sobie żadnych konstrukcji myślowych, po prostu jest przy swoim maluszku, patrzy na niego i to wszystko. Ale to jest właśnie chwila czystej miłości na najgłębszym poziomie. Jest to miłość, której mogą towarzyszyć emocje, ale nie muszą, bo nie o emocje tutaj chodzi. To miłość oddania, ofiarowania, angażująca całego człowieka i daleko wykraczająca ponad emocje.
Podobnie w modlitwie kontemplacyjnej, gdzie chodzi o to, żeby po prostu być przed Bogiem i kochać, niezależnie od emocji.
Jednak to właśnie na modlitwie taka miłosna uwaga jest trudna do utrzymania, bo zaraz pojawiają się rozproszenia, które ogromnie męczą człowieka. Wcześniej, zanim podjął modlitwę kontemplacyjną, tych rozproszeń było mniej. To zupełnie logiczne, bo przecież poprzednie rodzaje modlitwy polegały głównie na zajęciu umysłu czytaniem, rozważaniem, analizowaniem, wzbudzaniem uczuć itp. Były to konkretne punkty oparcia, które w trakcie modlitwy dawały nam przekonanie, że jesteśmy blisko Boga i dobrze się modlimy. Ciągłe przechodzenie od jednej aktywności do drugiej nie dawało czasu na pojawienie się zbyt wielu rozproszeń. „W modlitwie kontemplacyjnej jest inaczej. Uwaga miłosna, którą tu powinno się ćwiczyć, daje niewiele takich punktów oparcia (...). Nie budzą się żadne uczucia, niewiele można przeżyć (...), żadnych zmian, żadnej ciekawej lektury (...), żadnych nowych odkryć, które by nas poruszały. Przypomina to bardziej doświadczenie pustyni, niekończąca się piaszczysta przestrzeń, jednostajna i szara, pozbawiona jakiegokolwiek obiektu, na którym można by się zatrzymać. Tak więc w tej modlitwie jest się bardziej narażonym na rozproszenia" - pisze o. Wilfrid Stinissen OCD w Drodze modlitwy wewnętrznej.
I dodaje, że właśnie rozproszenia są powodem, że wiele osób porzuca modlitwę kontemplacyjną. Bo chociaż chcą modlić się w nowy, uproszczony sposób, z miłosną uwagą na Boga, ale tak bardzo męczą ich rozproszenia, że porzucają ten sposób modlitwy i wracają do starego. Po staremu, jak już wyjaśnialiśmy, też już nie mogą się modlić, ale na siłę próbują.
Biorą jakąś pobożną książkę i czytają. Mają przynajmniej wrażenie, że coś robią, że ich uwaga jest skierowana na Boga. Ale czytanie nie jest modlitwą. „Wypełnianie modlitwy czytaniem - podkreśla Stinissen - to próba ucieczki, ucieczki z pustyni, na której Pan pragnie mówić do serca (...), ucieczki do miasta, gdzie tyle można zobaczyć i usłyszeć, tyle pięknych i pożytecznych rzeczy - z tym, że tam nie ma Boga".
Jak więc w tej sytuacji poradzić sobie z rozproszeniami? Po pierwsze ze spokojem przyjąć rozproszenia. „Normalną modlitwą człowieka jest modlitwa rozproszona. Taki jest ludzki los. Takimi Bóg nas stworzył i tak mamy się modlić. Spokojne przyjęcie tego może nas uchronić przed zbuntowaniem, swego rodzaju wewnętrzną złością, że modlitwa nie udaje się nam tak, jak byśmy chcieli. Wewnętrzny spokój, który znajdziemy, gdy w taki sposób podejdziemy do rozproszeń, w znacznym stopniu je zmniejszy" - tłumaczy o. Stinissen.
Jednak oczywiście rozproszeń trzeba, na ile to tylko możliwe, unikać.
Dlatego Stinissen podkreśla, że w walce z rozproszeniami istotne jest nauczenie się koncentracji, trwania w skupieniu nie tylko w czasie modlitwy, ale w ciągu całego dnia. Może to być trudne dla współczesnego człowieka, który ciągle gdzieś pędzi i robi dziesięć rzeczy na raz. A jednak dopiero ten, kto przywykł do życia w skupieniu, może również modlić się w skupieniu. A więc, robiąc jakąkolwiek rzecz, warto skoncentrować się całkowicie na tej właśnie czynności, poświęcając jej całą swoją uwagę, tak jakby poza tym nie istniał świat. Wiele rzeczy robimy automatycznie, zupełnie nie zwracając uwagi na to, co robimy. To błąd, bo jeżeli tak też podejdziemy do modlitwy, na sposób automatyczny, to możemy tam spotkać się nie z Bogiem, ale tylko z sobą i ze swoją bujną wyobraźnią.
Wyobraźmy sobie, że przychodzimy na koncert do filharmonii. To też jest miejsce, gdzie możemy uczyć się życia w skupieniu, co potem ułatwia modlitwę kontemplacyjną. Zaczyna się koncert, słuchamy orkiestry i często już po chwili całkowicie „odpływamy" myślami gdzie indziej.
Ciałem jesteśmy na widowni, uszy słyszą jakieś dźwięki, nie śpimy, ale zupełnie nie słuchamy muzyki, przebywamy cały czas w swojej wyobraźni. I tak można spędzić na koncercie nawet kilka godzin, a potem udawać, że występ był wspaniały, a muzyka cudowna. Tylko po co przyszliśmy na koncert i płaciliśmy za bilet? Żeby przemyśleć swoje sprawy? Warto, jeżeli już jesteśmy na koncercie, skupić całą swoją uwagę na muzyce. Nie myśleć o niczym, niczego nie rozważać, nie analizować, tylko słuchać, rejestrować grę poszczególnych instrumentów, zwracać uwagę na zmiany tempa itp.
Potem, w trakcie modlitwy, łatwiej będzie nam skupić się na Bogu i mniej nas będą męczyć rozproszenia. Jednak w jakimś stopniu one i tak pozostaną, bo przynależą do naszej ludzkiej kondycji.
Oczywiście potrzeba czasu, żeby odnaleźć się w nowej formie modlitwy, jaką jest modlitwa kontemplacyjna. Z czasem człowiek odkrywa, że prostsza forma modlitwy, bez wielu słów, myśli i uczuć, przynosi specyficzne ukojenie, angażujące głębsze sfery osoby. Przynosi to większą równowagę wewnętrzną. „Osiągasz nową, wewnętrzną harmonię, wyraźniejszą tożsamość. Czujesz się lepiej fizycznie i psychicznie.
Modlitwa, która jest odpocznieniem w Bogu, odbiera siły, ale nie bez udzielania ich w zamian. Przede wszystkim człowiek wyraźnie dostrzega, że zbliżył się do Boga, że dopiero teraz dobrze zrozumiał, czym jest modlitwa. Jest bowiem wielka różnica pomiędzy myśleniem o Bogu, a trwaniem w Nim" - pisze Stinissen w Noc jest mi światłem.
Człowiek, który w rozwoju modlitwy zaszedł tak daleko, może sądzić, że teraz już wszystko przebiegnie spokojnie, a ukojenie i odpocznienie w Bogu będzie się pogłębiać. Jednak teraz, jak to pokazuje św. Jan od Krzyża, przychodzi pora na nowy rodzaj oczyszczenia, o wiele ciemniejszy i boleśniejszy od pierwszego. Jest to tzw. noc ducha, która stanowi... rozpad wszystkiego, co było do tej pory. Zadaniem nocy zmysłów, którą omawialiśmy w naszym cyklu, było oczyszczenie i pogłębienie miłości.
Zakochanie w Bogu musiało przerodzić się w wiarygodną, ugruntowaną miłość. Wynikiem tego oczyszczenia była nowa, przetworzona już forma miłości. Człowiek zewnętrzny stał się człowiekiem wewnętrznym.
„Natomiast noc ducha przebóstwia człowieka - podkreśla Stnissen. - Nie ma tu mowy o miłowaniu Boga jeszcze głębszą miłością bez miłowania Go Jego własną miłością. Wszystko, co człowiek dotychczas budował, rozpada się w gruzy, by dać miejsce Bogu samemu. Tutaj tracisz swoje życie, by zyskać życie Boże".
Ale noc ducha to już jest zupełnie inny temat...