Strona główna  /  Propozycje formacyjne  /  Rok 2018  /  Modlitwa cz. 8

Modlitwa cz. 8

 Kontynuujemy nasz cykl poświęcony modlitwie kontemplacyjnej.

Omawiając kryzys nocy ciemnej, w poprzednich odcinkach pisaliśmy o dwóch znakach, które podaje św. Jan od Krzyża, a które mogą świadczyć o tym, że przeżywane oczyszczenia pochodzą od Boga, a nie są wynikiem naszej choroby czy grzechu. Zaznaczyliśmy przy okazji, że sama choroba, np. depresja, nie wyklucza kryzysu nocy ciemnej. Bóg może się nią posłużyć w tym procesie, ale sama choroba, jako taka, nie jest objawem nocy ciemnej.

Przypomnijmy, że pierwszy znak polega na tym, że „jak dusza nie znajduje upodobania i pociechy w rzeczach Bożych, tak również nie znajduje ich w żadnej z rzeczy stworzonych. Bóg bowiem wprowadzając duszę w tę ciemną noc dla wysuszenia i oczyszczenia pożądania zmysłowego, nie dozwala, by ją jeszcze jakaś rzecz wabiła i smakowała jej". Drugi znak, który podaje św. Jan od Krzyża w „Nocy ciemnej", jest następujący: „Ciągłe zwracanie pamięci ku Bogu, z zatroskaniem i bolesną obawą, gdyż dusza sądzi, że nie służy należycie Bogu, ale się cofa skoro odczuwa to zniechęcenie w rzeczach Bożych".

Natomiast trzeci znak, podany przez św. Jana od Krzyża, to: „Chociaż dusza wiele czyni ze swej strony, nie może już rozważać przy użyciu wyobraźni jak przedtem". A w innym miejscu hiszpański mistyk znak ten opisuje w ten sposób: „Człowiek nie może już rozmyślać ani posługiwać się wyobraźnią. Nie ma w tym również upodobania, jak to było poprzednio, lecz raczej znajduje oschłość w tym, co pierwej zasilało zmysł i potęgowało upodobanie".

Ten znak kieruje nas w przestrzeń modlitwy. To tam zaczyna się dziać coś nowego, co jednak początkowo człowiek odbiera bardzo negatywnie, czując się winnym wobec Boga. Bo w końcu dotychczas modlitwa układała się, mniej więcej, dobrze, podejmowana była chętnie, trwała długo, dawała radość i pokój. A teraz to się zaczyna zmieniać, modlitwa staje się dużym wysiłkiem, a wręcz człowiek nie daje rady modlić się tak jak do tej pory. Ale ponieważ nie chce całkiem zrezygnować z modlitwy, to zaczyna po prostu trwać przed Bogiem. Czasami wraca do poprzedniego sposobu modlitwy i niekiedy daje to pożądany pokój i poczucie, że jednak wszystko jest w porządku, jednak częściej okazuje się, iż powrót do starych sposobów modlitwy niesie ze sobą ból i oschłość. A więc nastają na przemian światło i ciemność.

Wracając do naszego przykładu ze skoczkiem narciarskim: to jest moment na wybicie z progu. Co byśmy pomyśleli o skoczku, który dojeżdżając do progu, nagle jakimś cudem się zatrzymał, zdjął narty i zaczął wędrować schodkami na górę rozbiegu? Jest to działanie bez sensu. Skoro już dojechał do progu, to dlaczego zatrzymuje się w tym ostatnim momencie i wraca z powrotem na belkę?

No cóż, robi to zapewne dlatego, że jednak zupełnie czymś innym jest jazda po rozbiegu, a czymś innym lot. Są to dwie kompletnie różne rzeczy, o których najlepiej może powiedzieć właśnie skoczek narciarski.

I normalną rzeczą, w przypadku skoczków dopiero rozpoczynających treningi skoków, jest lęk przed lotem.

Podobnie człowiek, który dochodzi do omawianego w naszym cyklu „przełączenia kontemplacyjnego" po prostu odczuwa naturalny opór przed nową formą modlitwy. Nie chce w nią wejść, woli na siłę cofać się do poprzednich form, uważa, że tylko one zbliżały go do Boga. Tyle, że teraz nie jest w stanie się tak modlić, a więc zostaje mu...w ogóle odejście od modlitwy lub jednak zdecydowanie się na lot.

Co tutaj tak naprawę się dzieje? Posługując się z konieczności wielkim uproszczeniem można powiedzieć, że wszystko to, co do tej pory budowane było na powierzchni, zostaje przeniesione przez Boga do wnętrza. W starym miejscu, na powierzchni, już tego nie ma i nie ma co tam tego szukać. „Bóg bowiem zaczyna się tu udzielać duszy nie przez zmysły, jak to przedtem czynił za pomocą rozumowania, które kojarzyło i dzieliło pojęcia, lecz za pomocą czystego ducha, w którym nie ma już rozważania sukcesywnego" - pisze św. Jan od Krzyża.

Jak to może wyglądać w praktyce? Podamy tu pewien przykład, który, znowu, jest dużym uproszczeniem i tylko pewnym snopem światła rzuconym na ten proces. Nie należy do tego przykładu podchodzić na zasadzie, że to zawsze ma właśnie tak wyglądać. Nie należy też wpisywać od razu siebie w te schematy i szukać u siebie opisywanych doświadczeń. Zmiana, która dokonuje się w trakcie „przełączenia kontemplacyjnego" jest tak dogłębna i złożona, że próba opisania jej w tak wielkim skrócie, jak w naszym cyklu, jest bardzo ryzykowna. Podejmujemy jednak to ryzyko, przepraszając po raz kolejny za uproszczenia.

Pamiętajmy też, że przykład ten dotyczy tylko jednego aspektu życia danej osoby: a jest to w tym przypadku modlitwa i to w tej jednej formie. Jak już wiemy doświadczenie nocy ciemnej dotyka w jakiś sposób całego życia człowieka i należy je zawsze rozpatrywać całościowo, w możliwie najszerszym wymiarze. Tutaj jednak nie da się tego opisać tak szeroko, musimy więc pokazać pewien mechanizm tylko na wybranym, jednym, ale bardzo istotnym, odcinku doświadczenia. Odnoszenie tego przykładu do siebie samego czy innych osób, pochopnie, bez doświadczenia w tym zakresie i bez uwzględnienia całości omawianego procesu, grozi poważnym błędem w rozeznawaniu i po prostu nie należy tego robić. Nasz cykl ma tylko dać pewną wiedzę i rzucić trochę światła na daną rzeczywistość, ale nie jest i nie może być traktowany jako kierownictwo duchowe przez internet.

Zwyczajem pewnej osoby, nazwijmy ją pani Tekla, była codzienna, godzinna adoracja Najświętszego Sakramentu w jednym z kościołów. Godzina ta była starannie zaplanowana. Pani Tekla wyjmowała modlitewnik, a następnie, zgodnie z planem, odmawiała, czytając, poszczególne modlitwy, litanie, Koronkę, Różaniec itp. W przerwach polecała Bogu różne intencje. Godzina mijała szybko i osoba, bardzo zadowolona, wychodziła z kościoła. Czuła się „duchowo zaspokojona", uniesiona, miała poczucie dobrze wykorzystanego czasu. Następnego dnia chętnie powtarzała w ten sposób godzinną adorację i tak dzień po dniu.

W pewnym momencie, trudno jednak określić kiedy dokładnie, zaczęło się coś zmieniać. Pani Tekla, która do tej pory zawsze z radością czekała na adorację, nagle zaczęła sobie uświadamiać, że nie jest to już dla niej tak radosna perspektywa. Ale oczywiście poszła do kościoła i uklękła przed Najświętszym Sakramentem. Wyjęła modlitewnik, zaczęła czytać poszczególne modlitwy i....coś było nie tak. Wszystko robiła jak zwykle, odmawiała modlitwę po modlitwie, najpierw jedną, potem drugą, trzecią, ale wypowiadane słowa nie miały już takiego znaczenia jak kiedyś. Treść była przecież ta sama, ale pani Tekla czuła się jakby obok wszystkich tych treści. Miała wrażenie, jakby modliła się w obcym języku, którego nie zna i, co gorsze, którego nie zna również Bóg, a skoro nie zna, to nic nie rozumie i taka modlitwa jest bez sensu. Czuła narastającą frustrację. Wyszła z kościoła niezadowolona, zasmucona i z poczuciem winy wobec Boga.

Następnego dnia poszła na adorację z lękiem, czuła zamęt, ale jednocześnie pragnęła być wierna modlitwie i podjąć ją. - Wczoraj byłam zmęczona po ciężkim dniu w pracy, dziś jest wolna sobota, modlitwa musi mi pójść lepiej - pomyślała sobie pani Tekla. A w kościele na wszelki wypadek zmieniła klęcznik. Bo może ten poprzedni stoi w złym miejscu i nie można się skupić. I tak jak zawsze wyjęła modlitewnik, ale...znowu miała poczucie modlitwy w obcym języku. Sytuacja powtórzyła się jeszcze wielokrotnie. Pewnego dnia pani Tekla, będąc już tym wszystkim wykończoną i zrezygnowaną, jak zwykle rozpoczęła odczytywanie pewnej litanii, ale po wypowiedzeniu kilku słów...dalszych już nie miała siły wypowiedzieć. Schowała modlitewnik do torby i załamana chciała wyjść z kościoła. Ale przecież dopiero co tu weszła, to nie chciała tak szybko wychodzić. Zaczęła po prostu siedzieć i patrzeć na Pana Jezusa. Miała wrażenie marnowania czasu. Minuty mijały, a ona miała siłę tylko trwać przed Bogiem. Zazdrościła paniom obok, że tak pięknie się modlą, a ona traci cenny czas.

W kolejnych dniach pani Tekla nadal nie miała siły modlić się tekstami, a czas na adoracji spędzała na wpatrywaniu się w Pana Jezusa. Początkowo próbowała coś jeszcze do Niego mówić, ale z czasem po prostu patrzyła na Niego i trwała tak do końca wyznaczonego przez siebie czasu adoracji. Z czasem odkryła, że taka modlitwa napełnia ją zupełnie nowym, niezwykłym poczuciem Bożej obecności. Nie umiała tego dokładnie określić słowami, ale czuła, jakby Bóg był przy niej w jakiś inny, głębszy, pełniejszy niż dotąd sposób. Dziwiła się temu, bo przecież ciągle miała też wrażenie, że traci na modlitwie czas i nie robi na niej nic pożytecznego. A jednocześnie, nie rozumiejąc tego wszystkiego, czuła w sercu większą niż wcześniej miłość i tęsknotę za Bogiem. Bóg zawsze był dla niej najważniejszy, ale teraz czuła nie tyle pragnienie zanoszenia do Niego modlitw i zasypywania Go wielością słów, ale chciała po prostu Jego samego, Jego obecności i jedności z Nim.

- Ale jak w tej sytuacji modlić się dalej? Co z poprzednimi formami modlitwy? - zadawała sobie pytania pani Tekla. Na szczęście miała kierownika duchowego, który jej to wyjaśnił.

                                                                                                                                                    cdn.