Kontynuujemy nasz cykl poświęcony drodze modlitwy. Poprzednią część zakończyliśmy na stwierdzeniu, że Bóg, w pewnym momencie naszego rozwoju duchowego, chce zmienić naszą relację z Nim. Wprowadza ją na wyższy poziom. Dlaczego to się dokonuje?
Jednak od razu na początku ponownie przypomnijmy, że dotykamy w tym cyklu tematyki wyjątkowo trudnej, złożonej, którą nie jest łatwo dobrze zrozumieć, ale też nie jest łatwo opisać ją prostym językiem. Nasz wywód prowadzony jest w taki sposób, aby był możliwie jak najbardziej zrozumiały i jasny, a oprócz tego jest oczywiście ogromnym skrótem zagadnienia i w żadnym wypadku nie wyczerpuje całości tematyki. Jest to raczej tylko rzucenie snopu światła na zagadnienie, które może pomóc niektórym osobom. Nieuniknione są przy tym pewne uproszczenia i uogólnienia, za co przepraszamy. Osoby, które nie czytały poprzednich dwóch odcinków cyklu, prosimy o zaznajomienie się z nimi. Jest to bardzo ważne dla dobrego zrozumienia całości.
W poprzednim odcinku pisaliśmy o pierwszym etapie modlitwy, w którym dużą rolę odgrywa intelekt, wyobraźnia, uczucia. Czujemy się z Bogiem bardzo dobrze, chętnie podejmujemy modlitwę, wiara nadaje sens naszemu życiu. „Bóg rozpieszcza duszę i napełnia ją rozkoszą. I tak jest dokładnie (...) - pisze o. Wilfrid Stinissen OCD w książce Droga modlitwy wewnętrznej. - Okazuje się, że ten czas obfitości jest zupełnie normalny i zrozumiały; jest zgodny z naturalnym biegiem rzeczy. Okres pierwszej miłości jest zawsze pełen szczęścia. Ta radość i smak, jakimi Bóg zazwyczaj na początku napełnia człowieka, nie jest niczym innym jak tą niespodzianką, tą radością, której doświadcza człowiek, kiedy odkrywa miłość".
Odkrycie tej miłości, doświadczenie jej, jest tak silnym i wspaniałym przeżyciem, że człowiek ma czasami wrażenie, iż już teraz jest nieomal zjednoczony z Bogiem. I warto jeszcze raz powtórzyć: nie ma w tym przeżyciu nic złego! To sam Bóg pozwolił na tę radość, aby człowiek mógł doświadczyć, że tylko życie wiarą ma sens. „Ten okres jest konieczny także dlatego, by móc zrezygnować z wielu rzeczy, które kiedyś uszczęśliwiały i z których nie potrafiło się zrezygnować: dobre jedzenie, dobre picie, podróże, rozrywki. Gdyby modlitwa na samym początku była oschłością duchową, to nigdy nie starczyłoby nam odwagi, by całkowicie i w pełni oddać się Bogu. (...) Ten czas jest dobry i nie trzeba pragnąć, by minął. Jednak pozostaje on zawsze okresem początkujących. Cudowne uczucia, które tutaj ogarniają człowieka nie są szczególnie głębokie, miłość jest jeszcze bardzo zewnętrzna i skierowana na własne <ja>" - podkreśla o. Stinissen.
Mamy tu bardzo ciekawą, paradoksalną sytuację. Bo na omawianym poziomie człowiek zachowuje się w wymiarze duchowym ciągle jak dziecko, które nastawione jest egoistycznie na przyjmowanie wciąż nowych prezentów, potem bawi się nimi, po jakimś czasie odrzuca i oczekuje następnych.
Kiedy je dostanie, cieszy się i jest szczęśliwe. Ale jak tylko nie dostanie prezentów, zaczyna się problem, płacz i tupanie nogami ze złości. Z drugiej strony, to przecież człowiek będący już na pewnym etapie życia duchowego: regularnie przystępujący do sakramentów, modlący się, służący innym dla Chrystusa. Ktoś, kto już nawiązał miłosny kontakt z Bogiem, wszedł z Nim w relację ja - Ty. Jest w tym wszystkim zawarta jakaś sprzeczność: z jednej strony niedojrzałe dziecko, z drugiej już całkiem spory stopień rozwoju duchowego. Z jednej strony wytrwałe szukanie Boga, ale z drugiej strony szukanie Go ciągle gdzieś na zewnątrz, jako Kogoś, kto przyjdzie i da prezenty w postaci wzniosłych uczuć, zadowolenia z odmówionych modlitw, radości i spełnienia w życiu.
Do tej pory to wszystko zbliżało nas do Boga. Ale przecież to nie jest Bogiem. To wszystko trzeba zostawić, musi to z nas niejako odpaść. Pozostanie wtedy jedynie wiara. Jednak nie chodzi tutaj o wiarę, że Bóg istnieje. Chodzi o wiarę rozumianą jako pewien stan wewnętrzny, w którym przechodzi się przez ciemność. I żeby można było mówić o rozwoju duchowym, konieczne jest przejście przez ciemność i skok w przepaść, który jest właśnie wiarą.
Wyobraźmy sobie, że w naszym mieszkaniu na piątym piętrze wybuchł groźny pożar. Nie ma możliwości ucieczki przez klatkę schodową, jest cała w ogniu. Nie mamy więc szansy chwycić się tego co znamy, przejść drogą, jaką do tej pory zawsze szliśmy. Pozostaje jedyna nadzieja: okno. Przez okno nigdy nie wychodziliśmy, a teraz, jakkolwiek brzmiałoby to kabaretowo, trzeba przez nie wyjść. Zadymienie jest jednak tak wielkie, że nic przez to okno nie widać, zaczynamy się wręcz zastanawiać, czy my jesteśmy we własnym domu, czy tam na dole jest nasze podwórko. Na szczęście słyszymy strażaków krzyczących z dołu, żeby natychmiast skakać, że rozłożyli na dole specjalną poduszkę pneumatyczną. Ale jak skakać, kiedy nic nie widać? Trzeba jednak skoczyć...Nikogo z nami nie ma, niczego nie jesteśmy pewni. Teoretycznie wiemy, że na dole są strażacy, jest poduszka, ale ostatecznie to i tak my sami musimy wejść na okno i skoczyć w dół... I ten skok w ciemność, w pustkę, to jest wiara.
Jeżeli nasza modlitwa jest wierna, jeżeli prowadzimy regularne życie sakramentalne, Bóg w pewnym momencie wznieca pożar, aby poprowadzić nas dalej. Dlaczego tak się dzieje? Św. Jan od Krzyża wyjaśnia to następująco: „Jasne jest przeto, że rozum, aby mógł złączyć się z Bogiem, musi oślepnąć dla wszystkich ścieżek po których iść może". I w innym miejscu: „Rozum, aby był zdolny do boskiego zjednoczenia, musi być: opróżniony, oczyszczony z wszystkiego, co podpada pod zmyły. Ogołocony i uwolniony od tego, co sam może jasno pojąć. Wreszcie wewnętrznie uspokojony, uciszony i oparty na wierze, która jest jedynym proporcjonalnie najodpowiedniejszym środkiem zjednoczenia dusz z Bogiem".